W przerwie miedzy spektaklami „Drach” i „Folwark Zwierzęcy”
Przedstawia siebie jako: mąż, ojciec, aktor. Jest reżyserem filmowym i teatralnym, wykładowcą akademickim, a przede wszystkim człowiekiem posiadającym wiele talentów i umiejętności.
O nienasyceniu, podróży w głąb siebie i pracy twórczej z Bartłomiejem Błaszczyńskim rozmawiała Samanta Stochla.
Pana etiuda ,,Funeralia’’ to kawałek dobrego kina zrobiony bardzo profesjonalnie. Byłam także na spektaklu „Drach” w Teatrze Śląskim, w którym grał Pan główną rolę. Był Pan świetny. Jak to się stało, że wybrał Pan aktorstwo, a teraz reżyserię?
Miałem kolegę, którego mama pracowała w domu kultury. Brakowało tam chłopaków, więc mnie ściągali i jakoś tak się zaczęło. I chociaż moim największym zawodowym marzeniem była gra na perkusji, to niestety nie miałem wystarczająco dobrego słuchu i umiejętności. A jak byłem w klasie maturalnej i na pytanie mojego nauczyciela z fizyki o to, gdzie chciałbym studiować, odpowiedziałem: „Może PWST”, on zaczął się śmiać i powiedział: „A realnie panie Błaszczyński?”. Pomyślałem wówczas: „Ooooooooo nie!!! To patrz na to”. Oczywiście potem, jak już się dostałem i spotkałem go gdzieś na ulicy, zareagował w typowy dla siebie sposób. „No i został pan tym komediantem” – usłyszałem. Być może zatem cała moja droga zawodowa była próbą zaimponowania nauczycielowi z liceum? Nieudaną próbą. Ponadto uważałem chyba, że jak dostanę się na Wydział Aktorski, to nie będę się już musiał uczyć. Oczywiście to też mi się nie udało. Dzisiaj ciągle muszę się uczyć. Czasami dostaję małą encyklopedię do wyuczenia: daty, nazwiska… Sam sobie strzeliłem w kolano.
Jak wyobrażenia o studiach przełożyły się na rzeczywistość?
Studia aktorskie, w moim odczuciu i przekonaniu, to wiedza ściśle techniczna. To jest szkoła zawodowa. Ale żeby dobrze nauczyć się naszego fachu, trzeba mocno zaangażować serce i wyobraźnię, a te dwa organy trudno się ćwiczy. Nie da się też wyprowadzić jednego wzoru dla wszystkich i stworzyć idealnego podręcznika, który mówi: spójrz tu i tu, tutaj podnieś rękę, a to zdanie powiedz głośniej i zrobisz genialną rolę. Nauka na Wydziale Aktorskim była dla mnie rozpoczęciem podróży w głąb (trochę takiej wewnętrznej Odysei), by znaleźć najczystszą istotę samego siebie. Oczywiście są aktorskie podręczniki i narzędzia, ale uważam, że kompasem, według którego trzeba żeglować, powinna być tylko prawda. Rzecz jasna stworzona w sposób powtarzalny. Przynajmniej w teatrze. W filmie wystarczy ją osiągnąć tylko raz (albo aż raz). Zresztą temperatura planu filmowego jest zupełnie inna. Wytwarza się na nim specyficzna atmosfera, wszyscy pracują na jednorazowe zdarzenie – to potężny zastrzyk adrenaliny. Do teatru natomiast przychodzi powiedzmy 400 osób i patrzy na ciebie. To też jest stresujące, ale najbardziej na etapie premiery. Późniejsza eksploatacja spektaklu, gdy jest grany dwadzieścia, sześćdziesiąt, sto, dwieście czy czterysta razy, stabilizuje wysokie emocje. Praca w teatrze wymaga wewnętrznej dyscypliny. Aktor nie powinien odtwarzać, ale tworzyć za każdym razem od nowa. Nad tymi meandrami techniczno-aktorskimi ciągle się głowię. Aktorstwo jest fascynujące.
Samo odtwarzanie postaci może być nudne, ale tworzyć rolę za każdym razem na nowo to musi być bardzo trudne. Czy włącza się czasem Panu taki wewnętrzny playback?
Troszeczkę. Budowanie postaci za każdym razem od zera kosztuje bardzo dużo wysiłku. Czasami, gdy mam spadek formy, trudno jest mi się na to zdobyć. Gorsze dni w pracy każdemu się przytrafiają. Mimo to wewnętrzna uczciwość wymaga, żeby sztucznie nie naddawać tylko dlatego, że jestem w słabszej kondycji. Uważam, że wtedy trzeba wsłuchać się w siebie i znaleźć prawdopodobieństwo w realizowaniu założeń spektaklu na poziomie emocjonalnego skupienia, na jakim aktor się akurat znajduje. Generalnie teatr jest spotkaniem i dialogiem. Nawet jeśli mamy do czynienia z monodramem lub jakimś fragmentem monologu, to wszystko zawsze sprowadza się do dialogu. Ze sobą, z Bogiem, jakąś inną siłą wyższą, a przede wszystkim z widzem. Nawet jeśli widz nie jest bezpośrednio zaangażowany i forma spektaklu zakłada istnienie „czwartej ściany”, to zdarzenie teatralne będzie w istocie swojej dialogiem. Teatr w założeniu jest bardzo dynamiczną formą sztuki. Nawet jeśli każdego wieczoru mówię ten sam tekst, to przecież ja jestem inny, bo każdego dnia wchodzę na scenę z zupełnie innymi doświadczeniami.
Pan jest inny i publiczność jest inna.
Publiczność za każdym razem inaczej reaguje. Zresztą dziś mamy też często do czynienia ze spektaklami, w którym widz jest bezpośrednio angażowany w działania sceniczne. „Do teatru nie wchodzi się bezkarnie”. I trudno o wizytę w teatrze, podczas której możemy siedzieć sobie bezpiecznie w fotelu.
I obejrzeć sztukę, żeby miło spędzić wieczór…
Tak. Przecież nawet jeżeli widz tylko ogląda i nie uczestniczy bezpośrednio w rozgrywce, to i tak współtworzy z nami spektakl. To, jak widz słucha i reaguje, może inspirować aktora na scenie. Jeśli widz jest zafascynowany i ogląda spektakl, siedząc z emocji na brzegu fotela, to aktorzy potrafią mocniej rozwinąć skrzydła.
Pochodzi Pan z Piotrkowa Trybunalskiego, studiował w łódzkiej PWSFTviT. Skąd pomysł na Katowice? Co Pana sprowadziło na Śląsk?
Na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi pojawił się reżyser, który pracował w Teatrze Śląskim. Jeden z tutejszych aktorów przenosił się do Gdyni i zapadło się ówczesnemu dyrektorowi, Tadeuszowi Bradeckiemu, siedem czy osiem spektakli. Szukali młodego aktora, który mógłby zrobić zastępstwo. A że na festiwalu grałem zbliżoną, jeśli chodzi o dobór środków, rolę, dostałem propozycję pracy na Śląsku. Wtedy chciałem tu przyjechać na rok, a jestem już piętnaście lat. Rzadko zmieniam przyzwyczajenia, więc chyba już tu zostanę.
Bierze Pan udział w bardzo różnorodnych projektach. Pracuje w teatrze, w filmie, przygotowuje podcasty, robi dubbingi etc. Czy jest w tym jakiś klucz, myśl przewodnia, która Panem kieruje przy doborze projektów, czy po prostu to się zdarza?
W „Mewie” Czechowa Boris Trigorin mówi, że ciągle ma wrażenie, jakby był tym facetem na dworcu, który spóźnił się na pociąg, a jak idzie na ryby, to słyszy z tyłu głowy głos, który mówi: powinieneś pisać, powinieneś pisać, powinieneś pisać. Ten monolog doskonale oddaje mój stan. Trigorina ciągle coś gna, mnie chyba też. A ilość projektów wynika z potrzeby płodozmianu. Nie chciałbym nigdy być nieszczęśliwym w pracy albo traktować ją czysto zarobkowo. Oczywiście tęsknię czasem za tym, aby przyjść tu, spędzić w teatrze osiem godzin, odbić kartę, jak na zakładzie, a potem wyjść i mieć wszystko w nosie. Wrócić do domu i już się nie zajmować tym, co było w pracy. Ale wiem, że po chwili zaczęłoby mnie nosić. To jest po prostu apetyt na to wszystko, co jest do zrobienia. Mam też wrażenie, że od kiedy zaczęły nam się rodzić dzieci, stało się z moim życiem coś takiego, jakby ktoś położył mi cegłę na pedale gazu. Kiedyś zarywanie nocy, żeby przeczytać książkę, wydawało się absurdem. Teraz nie mam wyboru, bo muszę się przygotować do Książcastu.
Przesłuchałam tylko jeden, dziesiąty, odcinek Książcastu. Wspólnie z Dariuszem Chojnackim i Krzysztofem Krausem rozmawiał Pan o książce „Blast”. Nie jestem fanką komiksów, ale po tym, co usłyszałam, pomyślałam, że właściwe czemu nie spróbować. Sposób, w jaki Panowie rozmawiali, fascynacja, z jaką przekazywaliście informacje oraz emocje dotyczące tej książki i paru innych, sprawiły, że odstawiłam wszystko, by wysłuchać tego odcinka od początku do końca.
O… Bardzo mi miło. Godzinny podcast o literaturze nie jest rzeczą obliczoną na popularność. Nikt dzisiaj nie ma tyle czasu na czytanie książek, a co dopiero na słuchanie rozmowy o nich. Książcast powstał z miłości do literatury. Możemy podczas nagrania trochę głębiej porozmawiać o książkach. To nie jest oczywiście akademicka analiza, raczej poprzerzucamy się luźnymi przemyśleniami, mówimy o tym, co dana książka w nas zrobiła. Nie mamy też ambicji recenzenckich. Nazwałbym tę inicjatywę raczej popularyzowaniem czytelnictwa. I to nie tylko wśród słuchaczy, ale też wśród nas samych. Ze względu na ilość obowiązków, dzieci i tego wszystkiego, co nam się w życiu nagromadziło, czytamy dużo mniej niż kiedyś. Ja w tamtym roku przeczytałem jedną książkę! Jedną! Co prawda dosyć wymagająca, bo z obszaru fizyki jądrowej i aby ją zrozumieć, musiałem dawać sobie czas, a niektóre fragmenty czytać ponownie. Nie pomagała mi też ilość pracy, jaką wziąłem sobie na barki. Ale powtarzam – jedną książkę przez cały rok! Trochę wstyd. Dlatego w tym roku obiecałem sobie odpoczynek, w ramach którego czytam jedną książkę tygodniowo. Oczywiście nie jest to proste. Jestem dyslektykiem i czytam dość wolno.
Powiedział Pan wcześniej, że ma apetyt na to wszystko, co jest do zrobienia. Co dokładnie miał Pan na myśli?
Nie chciałbym stracić styczności z teatrem i z aktorstwem. Ostatnio co prawda musiałem
„odłożyć” aktorstwo na rzecz reżyserii, która jest dla mnie jak narkotyk. Ale to tylko chwilowy trend. Mam to szczęście, że w Teatrze Śląskim dzieje się tak dużo ciekawych rzeczy, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zostawiłby tego miejsca pracy. Profesor Michał Staszczak z Łódzkiej PWSFTviT powiedział nam kiedyś, że nie wszyscy tę szkołę skończymy, ale na pewno żadne z nas już nie przejdzie obojętnie obok teatru. Miał rację. My aktorzy jesteśmy zarażeni teatrem, jesteśmy chorzy na teatr. Żyję zatem w dziwnej dychotomii – z jednej strony nie chcę porzucać teatru, a z drugiej bardzo, bardzo bym sobie życzył znaleźć scenariusz lub temat filmu pełnometrażowego. Od kiedy sięgam pamięcią, mam trzy marzenia: nagrać płytę, napisać książkę i nakręcić film. Nic z tego mi się jeszcze nie udało.
Czyli pomysł na studiowanie reżyserii jest z dziecięcego marzenia?
Możliwe, ale wyrasta też z tego nienasycenia, o którym rozmawialiśmy wcześniej. Dyrektor Robert Talarczyk jest tak łaskawy, że dał mi zielone światło na tzw. inicjatywę aktorską. Z pomocą mojej małżonki (która skończyła scenariopisarstwo i też jest aktorką) zrobiliśmy adaptację książki Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”. Na jej podstawie powstał spektakl „Kamienie” i został całkiem nieźle przyjęty przez krytyków. Naszym drugim przedsięwzięciem był ,,Staś i Zła Noga” (nomen omen adaptacja komiksu). Ten spektakl został bardzo ciepło przyjęty. Do tego stopnia, że odważyłem się wybrać na studia reżyserskie. Pewnie ośmielił mnie jeszcze fakt, że mój teatralny przyjaciel, Mateusz Znaniecki, właśnie kończył ten Wydział w Katowicach, a drugi, Michał Piotrowski, akurat pisał na tym Wydziale pracę licencjacką. Pomyślałem sobie: może to rzeczywiście nie jest takie trudne? Spróbuję. Co mi szkodzi. A kiedy ten szalony pomysł przyszedł mi do głowy, uradowało się moje serce. Postanowiłem słuchać serca i podążać za nim.
Niebawem kończy Pan studia na Wydziale Reżyserii w katowickiej Szkole Filmowej, a Pana film „Funeralia” wygrywa różne nagrody.
Coś tam wygrywa. Jeździ na festiwale. Bardzo mi miło, że świat, który tam przedstawiłem, zyskał swojego widza.
Mnie najbardziej jednak podobał się film, którego właściwie nigdzie nie ma. „Saudade”. Bardzo osobisty film o utracie Waszego syna.
Nigdzie go nie publikowałem. Ten film traktował o zbyt intymnym doświadczeniu. Nie potrafiłem się nim podzielić. Była to próba opisu rzeczywistości, ale podczas postprodukcji poczułem, że nie mogę opowiadać o własnych traumach. Nie jestem gotowy na konfrontacje. Na to, by dać tak osobistą historię komuś do oceny. Po prostu nie chciałem… Ten film spełnił swoją funkcję. Pomógł mi wiele rzeczy oswoić. Prawdę mówiąc, w ogóle do niego nie wracam. Nie czuję potrzeby. Albo zwyczajnie się boję.
Czasem tak to jest, że robienie filmu pełni rolę terapeutyczną. To taki pamiętnik, do którego nie chce się ponownie zaglądać. Natomiast „Seal story” też jest niesamowitą historią. Czy ten chłopak jeszcze siedzi w Islandii?
Już nie. Teraz mieszka w Gdyni, ale podczas lockdownu utknął na jakiś czas w Muzeum Duchów, Elfów i Zorzy Polarnej, w niewielkiej islandzkiej miejscowości.
Jak to się stało, że Wasze prywatne rozmowy zostały zamienione na film?
Myślę, że z tego samego powodu, dla którego on tam utknął. Pandemia dużo zrobiła. Szukałem tematów na film. Wiedziałem, że Jakub wyjechał na Islandię. To mój przyjaciel, który potem był na planie każdego mojego filmu. Zawsze przyjeżdżał klapsować, robić scenografię, być dyżurem na planie, a potem jeszcze robi do tych filmów muzykę, plakaty i dużo, dużo więcej. Nawet montował dla mnie „Saudade”. To człowiek wielu talentów. Ale wracając do powstania „Seal story”... Kiedy Jakub utknął w Muzeum Duchów, Elfów i Zorzy Polarnej, rozmawiałem z nim regularnie przez telefon. Zafascynowało mnie to, że on nie rozmawia z nikim innym. Zawsze traktowałem go jako wyjątkowo ciekawą osobę. Nie znam nikogo z równą mu potrzebą eskapizmu. Pomyślałem sobie, że oddalenie kogoś takiego od cywilizacji jest niezłym materiałem na film. Zacząłem go prosić, żeby nagrywał swoją codzienność. Z nadesłanych materiałów zmontowałem wstępną wersję montażową i pokazałem ją profesorowi Andrzejowi Fidykowi. Ten bardzo entuzjastycznie zareagował na mój projekt. I chociaż początkowo miałem w sobie wiele wątpliwości, przekonywał mnie o sile i wartości tego filmu. Chyba właśnie dobre słowa profesora Fidyka sprawiły, że zacząłem intensywniej pracować nad „Seal story”. Gdyby nie ten nadzór, film byłby dużo słabszy. Fidyk bardzo mi pomógł i otworzył oczy na wiele rzeczy.
Tak zapytam z ciekawości, Pana żona Katarzyna Błaszczyńska i Pan często gracie w tych samych spektaklach. Słyszałam, że logistycznie jest problem z opieką nad dziećmi. Jak to wygląda w domu aktorskim? W jaki sposób dzielą się Państwo obowiązkami? Aktorstwo kojarzy się z bardzo dużą nieregularnością. Jak Państwo sobie z tym radzą?
Jest to trudne przede wszystkim dla dzieci. Myślę, że my z małżonką jakoś nawykliśmy do życia w chaosie. Dzieci jednak potrzebują rutyny. Jedna córka dobrze znosi nasz tryb życia, ale drugiej trochę to destabilizuje poczucie bezpieczeństwa. Dlatego staramy się nie wchodzić razem z Kasią w próby. Nie zawsze to jest jednak możliwe. Teatr Śląski produkuje dużo spektakli. Teraz właśnie przygotowujemy nowe przedstawienie, w którym wspólnie gramy. To jest spotkanie z Janem Klatą przy „Folwarku zwierzęcym” i oboje chcemy wziąć w tym udział, ale trudno nam wychodzić wieczorami z domu. Ośmiogodzinny dzień pracy mamy podzielony na dwa bloki. To są dwa dojazdy do pracy i dwa powroty. Ten poranny nie jest problemem, bo dzieci są wówczas w szkole, ale popołudnia są już kłopotliwe. „Obcy” ludzie kładą nasze dzieciaki spać. Nie chciałbym, żeby kiedyś dzieci zarzucały mi, że nie było mnie przy nich, bo wybrałem teatr. Owszem – kocham teatr i jestem mu się w stanie poświęcić, ale w mojej osobistej hierarchii wartości rodzina jest wyżej.
Tak sobie doczytałam, że szukając odpowiedzi na różne pytania dotyczące istoty człowieczeństwa i małżeństwa, założył Pan w Katowicach wspólnotę katolicką dla mężczyzn o nazwie Boanerges (Synowie Gromu).
To było sto lat temu! Nasze działania sprowadzały się do spotkań i rozmów o sensie życia, o celu i powodzie, dla którego tu jesteśmy. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że to także była moja podróż w głąb siebie. Próba znalezienia czegoś na wzór inkubatora, w którym szybciej dorósłbym do wzięcia odpowiedzialności za siebie i innych – na przykład w kontekście małżeństwa. Wcześniej miałem sporo obaw przed podjęciem decyzji o narzeczeństwie. Z moich ówczesnych obserwacji wynikało, że jest bardzo mało szczęśliwych małżeństw. A jeżeli miałbym unieszczęśliwić siebie i kogoś na całe życie, to po co? Byłem zaniepokojony wizją małżeństwa, w którym będziemy się krzywdzić i antagonizować. Ten stereotyp był dla mnie nie do przyjęcia. W Boanerges zobaczyłem, że jest inna możliwość. Że da się kochać swoją żonę nawet dziesiątki lat po ślubie. Te przykłady szczęśliwych małżeństw były dla mnie bardzo uwalniające. Okazało się bowiem, że można zbudować taką relację, w której bez względu na „wysługę lat” nie gaśnie pragnienie, żeby „patrząc w lustro widzieć nas, a nie siebie”. Że są ludzie, którzy nigdy nie przestają nad swoim związkiem pracować. Bo to wymaga roboty. Trzeba wspólnie usiąść, porozmawiać, zaprosić się na randkę itp. Chociaż słowo „trzeba” może być trochę mylące, bo jeśli nie szczędzi się wysiłków, ten obowiązek jest słodką przyjemnością, która się opłaca. Bardzo się cieszę, że Boanerges wydarzyło się w moim życiu. Jak już wspominałem, dość długo dojrzewam do ważnych decyzji. I z decyzją o małżeństwie było podobnie.
Ciekawe jest to, że w opisach Pana osoby jest następująca kolejność: mąż, ojciec, aktor.
Specjalnie to robię. Podobno w Korei jest podobny zwyczaj. Zaczynanie biogramów od zawodu jest bardzo europejskie. To zastanawiające, prawda? Bo przecież sami możemy zdecydować, co ma nas bardziej określać i reprezentować. Traktuję to też jako wewnętrzną manifestację swojej hierarchii wartości. Jeśli sam o sobie tak napiszę – daję sobie do myślenia, czy wciąż jestem bardziej mężem niż aktorem. Ludwig Wittgenstein mówi: „Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata”, czyli w dużym uproszczeniu – to, jak będę mówił, wpłynie na moje postrzeganie rzeczywistości. W przypadku określenia zawodowego muszę się przyznać, że jeszcze nie umiem mówić o sobie „reżyser”, mimo że mam na koncie projekty, które dowiozłem i których nie muszę się wstydzić.
I które zdobywają nagrody…
I które zdobywają nagrody… To nie jest tak, że wszystkie projekty spod znaku Błaszczyńskiego je zdobywają. Niektóre rzeczywiście są zauważane, dzięki Bogu. Miło jest wiedzieć, że nasza praca zwraca czyjąś uwagę.
Czy jest jeszcze coś, co bardzo chciałby Pan zrobić ? Jakaś idea fix? Jakiś projekt, który się jeszcze nie wydarzył, a Pan o nim marzy?
Chyba nie. A jeśli jest coś takiego, to pewnie kryje się w obszarze reżyserii. Aktor w końcu realizuje czyjś pomysł, czyjąś wizję, a na wizję reżysera pracuje cały sztab ludzi. Jan Matuszyński zwykł mawiać, że słowo reżyser po angielsku lepiej określa funkcję naszego zawodu, bo „director” wyznacza kierunek. To jest cenne spostrzeżenie. Gdy analizuję swoje reżyserskie dzieła, w których realizowałem własną wizję, zauważam w nich powtarzający się motyw śmierci. Kiedyś myślałem, że to motyw bohatera wyobrażonego. Na przykład w „Funeraliach” jest nim matka głównego bohatera.
Której tak naprawdę nie ma. Są tylko jej prochy i wspomnienie o niej.
I która jeździ z bohaterem w reklamówce. „Złamanie otwarte”, mój licencjat, to film o kobiecie, która zdaje do szkoły aktorskiej. Tam też jest wątek nieobecnego, zmarłego dziecka. W „Stasiu i Złej Nodze” również występuje bohater wyobrażony – Zła Noga, którą na scenie personifikuje Michał Rolnicki. Na początku myślałem, że to właśnie jest moja differentia specifica. Jednak im głębiej analizowałem swoją twórczość, tym wyraźniej dostrzegałem, że jednak śmierć jest moim dotychczasowym motywem przewodnim. Opus magnum w tych okolicznościach? Pewnie byłaby to moja własna śmierć, chociaż na razie nie jestem na nią wystarczająco dobrze przygotowany. Natomiast mam „w szufladzie” kilka projektów, które chciałbym kiedyś zrealizować. Jest tam na przykład parę tekstów teatralnych. Chociażby dramat Tracy Lettsa, który parę lat temu przetłumaczyłem i od dziesięciu lat próbuję go gdzieś zrealizować. Niestety cały czas napotykam niesprzyjające wiatry, nie wiem dlaczego, bo wierzę w ten tekst i chętnie poświęciłbym mu kilka miesięcy życia.
Kiedyś miałam zajęcia z reżyserii z dr Ewą Sałużanką. W jednym z ćwiczeń prosiła nas, aby napisać własne epitafium. I skoro ten temat wypłynął, to zapytam przewrotnie, jakby Pan chciał być zapamiętany?
To pytanie tak naprawdę powinno warunkować wszystkie nasze codzienne wybory. Chyba nie mam jakieś błyskotliwej i ciekawej odpowiedzi. Musiałabym się bardzo długo zastanawiać nad tym, w jaki sposób, ale wiem na pewno przez kogo. Chciałbym, żeby dobra pamięć o mnie została w moich dzieciach i żonie. Bo skoro mogę im coś dać, to najchętniej podarowałbym im szczęśliwą przyszłość. Jeśli nasza obecność tutaj, na tym świecie, może bezpośrednio wpływać na zmianę rzeczywistości, to zastanawiam się, czy istnieją takie artystyczne dzieła, które zmieniają świat na lepszy. Są dzieła kontrowersyjne, są dzieła popularne, są dzieła nagradzane…
I są dzieła w ludziach.
Dokładnie. I to nie jest tak, że ja sobie teraz wymyślam swoje dzieci, tak jak wymyślam scenę w filmie. Zależy mi na tym, żeby dać im narzędzia do tego, aby same umiały i chciały wyciągać z siebie to, co najlepsze. Nie mam przy tym jakichś ogromnych aspiracji, żeby wynalazły szczepionkę na raka, poleciały na Marsa lub zaprowadziły pokój na całym świecie. Wystarczy mi, jeśli po prostu będą dobre. Być może tylko tyle tak naprawdę trzeba?
I aż tyle…
Aby troszeczkę lepszy był ten nasz świat. To jest właśnie ta szansa na zmianę. Zatem jeśli moje epitafium brzmiałoby: „zostawił po sobie troszkę lepszy świat, niż zastał”, byłoby pięknie.